Relacja: Into Darkness Tour 2012
PAIN
MOONSPELL
Swallow The Sun
Lake Of Tears
Scar Of The Sun
18.11.2012
Warszawa, Klub Progresja
Nic nie ginie w przyrodzie, jak to mówią a więc nastał dzień aby upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Przy okazji do kompletu mogłem dorzucić już z lekka kultowe w pewnych kręgach, Swallow The Sun. Z racji wielu czynników sprawczo-wykonawczych, ominął mnie występ Szwedów z Lake Of Tears i Greków ze Scar Of The Sun. Trochę szkoda bo płyta tych ostatnich całkiem miło wchodzi uszami i przy okazji nie wychodzi bokiem.
W każdym razie, udało się wykonać większą część planu lecz poddałem w wątpliwość status Finów. Może po prostu miałem zły dzień ale nie podeszła mi ich muzyka. Może i było profesjonalnie, ciężko i tak jak miało być ale brakowało mi jakiejś więzi z publiką czy jakiejś większej głębi. Ciężko to opisać ale zwyczajnie czegoś tam brakowało. Nie zostałem zahipnotyzowany a wydaje mi się to być nieodłącznym elementem takiego występu. Jako, że zleciało dość szybko i przerwa nie była długa…
Na scenie zagościł portugalski mrok. Myśle, że niewiele osób było zawiedzionych po takim spektaklu. Przekrój utworów był zacny i obejmował właściwie całą karierę zespołu. Począwszy od „Wolfheart” – „Wolfshade”, „Vampiria”
i „Alma Mater”, przez „Irreligious” i bardzo klimatyczne „Opium” oraz „Full Moon Madness”. Pod sceną się zakotłowało a i ludzi jakoś przybyło. Z brzmieniem było różnie ale grunt, że dało się rozróżnić kompozycje. Wokal niejednokrotnie gdzieś znikał w natłoku dźwięku – podobnie jak i podczas Pain. Jako, że Moonspell promuje swoje nowe dziecko, najobficiej splamiło ono tenże wieczór. Przede wszystkim, Panowie zaczęli właśnie od „Axis Mundi” i przeszli w „Alpha Noir”. Później było jeszcze „Lickanthrope” i „Em Nome Do Medo”. Było przede wszystkim bardzo konkretnie i na temat. Zespół był zdecydowanie zadowolony z reakcji fanów a i Ci nie mieli powodów do narzekań. Profesjonalny i porywający występ po którym naprawdę spory odsetek publiczności zwinął żagle i wybył z klubu. Ubytek był na tyle duży, że pod sceną zrobiło się znacznie luźniej.
A na niej pojawił się charyzmatyczny Peter Tagtgren w kaftanie bezpieczeństwa ze swoim industrialnym-pop-metalem. Jest to bez wątpienia, barwna, wielce uzdolniona osobowość. Nie tylko jako muzyk ale i producent, stąd nie miałem najmniejszych wątpliwości, iż Pain zobaczyć trzeba. A co oferuje ten zespół na żywo? Przede wszystkim, ogromną dawkę energii. Jest to bardzo melodyjna muzyka, która doskonale wpada w ucho. Panowie weszli na pełnej szybkości z „Same Old Song” i przeszli w „I’m Going In”.
Działo się na tej scenie wiele a ich muzyka przybrana w stroboskopy, robi niezłe wrażenie. W trakcie gigu nie zabrakło „Dirty Woman”, „The Great Pretender” czy „Zombie Slam” jednak prawdziwymi pożeraczami sceny były „Monkey Business”, „Shut Your Mouth” czy zagrany na bis „Bye/Die”. Co by nie mówić, ta muzyka doskonale sprzedaje się na żywo. Można ich kochać lub nienawidzić ale nie można odmówić profesjonalizmu (po raz drugi tego wieczora) i doskonałego przełożenia sił witalnych na zebranych ludzi. Pierwszo-klasowy występ wart swoich pieniędzy, dlatego też dziwi mnie fakt opuszczania klubu przed takim zespołem. Trzeba czasem się poświęcić aby scena metalowa nadal tętniła życiem. Między innymi dlatego przetrzymałem występ Cradle Of Filth choć kusiło aby wyjść – ale to już inna historia…