DEVIL SOLD HIS SOUL

16.10.2010
Warszawa – Klub Progresja


Devil Sold His SoulNa ten koncert wcale byśmy nie trafili gdyby nie wygrane bilety w Antyradiu. Co ciekawe, na ten koncert można było wygrać aż 15 podwójnych zaproszeń co daje łącznie 30 osób (o ile wszyscy by się pojawili). Zważając na fakt, że moje pobieżne obliczenia wykazywały na frekwencję poniżej 50 osób to znaczy, że koncert sprzedał się „średnio”, delikatnie mówiąc. Z drugiej strony czy to kogoś dziwi jeśli na koncert 1 zespołu, grającego muzykę dość niszową i niezbyt popularną w naszym kraju – bilet kosztuje 45 zł? Nieważne. Ciekawi mnie tylko co się stało, że nie było żadnego supportu? Nie przypominam sobie żebym kiedykolwiek był na takim koncercie no ale mniejsza o to.

Występ punktualnie się nie zaczął bo dopiero o 20.35, Brytyjczycy wyszli na scenę i skakali po niej godzinę i 15 minut. Występ mógł się podobać i ja zaliczam się do tych osób, które może nie z osłupieniem ale byli miło połechtani alternatywnymi dźwiękami Devil Sold His Soul. Było transowo i był odpowiedni klimat, którego nie byłem pewien patrząc na wiatr chulający po klubie. Mimo wszystko, duża część zebranej publiki bawiła się i skakała równie namiętnie co Ed Gibbs, wokalista grupy. Chłopaki nie opierdalając się, dali z siebie wiele. Na pewno nie było to 100% możliwości ale było lepiej niż dobrze. Dla mnie, laika jeśli chodzi o twórczość zespołu, wszystko było jak potrzeba. Jeśli chodzi o słabsze strony, to wokal był marnie słyszalny i ciężko było zrozumieć nawet to co mówi do publiki w przerwach, nie wspominając już o czystych partiach śpiewu. Drugie ale, to element rozruchowy kolejnych kompozycji, który był identyczny za każdym razem. Lajtowo przez 30 sekund i potem jebut z grubej rury. Chyba tylko jeden utwór tak się nie zaczynał no ale zrzućmy to na karb komponowania. Wydawało mi się, że podczas sesji z ich ostatnimi 2 krążkami, nie odczułem takiego efektu „rozpoczęcia” no ale nie siedziałem ze słuchawkami nad tymi krążkami, żeby skupiać się na niuansach. Wieczór z pewnością udany bo lepiej wyjść chociaż na godzinę posłuchać dobrej, klimatycznej muzyki niż siedzieć w domu. Szkoda, że zabrakło jakiegoś, choćby polskiego supportu żeby dorzucić do pieca więcej zróżnicowania no i szkoda – po raz kolejny – bardzo marnej frekwencji. Coś się u nas popsuło bo kolejny weekend i kolejny koncert zalicza wtopę pod tym względem (vide Sadist). Ja im mówię tak i na pewno wrócę do ich płyt na łamach postmetal.org.

Autor: Rimmön