Relacja 09.10.2010
THE DILLINGER ESCAPE PLAN
CANCER BATS
THE OCEAN
09.10.2010
Warszawa – Klub Progresja
Dillinger odwiedza nasz kraj w miarę regularnie i ten fakt bardzo mnie cieszy bo nie wiele jest zespołów emanujących taką energią na scenie. Tym bardziej, że z każdym występem jest coraz lepiej. Jako support na trasie, towarzyszyli im Kanadyjczycy z Cancer Bats oraz Niemcy z The Ocean. Tych ostatnich byłem bardzo ciekawy bo grają w klimatach mi bliskich, szczególnie ostatnio tj. Isis, Pelican itp. Koncert The Ocean był spójny i hipnotyzujący. Klimat przede wszystkim ale i oddanie publiczności. Surfowanie wokalisty na rękach zebranych maniax i bliski z nimi kontakt był wszechobecny podczas tego występu. Sound był soczysty i dobrze oddawał nastrój panujący na płytach Niemców. Podobało mi się dużo bardziej niż następujący po nich, Cancer Bats. Spokojnie – występ rewelacja ale klimat The Ocean jest bliższy memu sercu. Chłopaki tak ożywili publikę, że dobra połowa wdała się w jawne zamieszki pod sceną. Na scenie panowała wszechobecna charyzma i bezkompromisowe podejście do odgrywania muzyki na żywo. Podobało mi się, bo to w pewnym sensie – nowe doświadczenie. Mistrzostwem okazał się kołwer Beastie Boys „Sabotage” zaczerpnięty z ostatniej studyjnej płyty „Bears, Mayors, Scraps and Bones”. Koncertowy potwór to jest. Publika wpadła w szał i muszę przyznać, że i mi spodobało się cholernie to ich przesterowane post-punkowe jebnięcie. Brawa za bezpruderyjne podejście do tematu. Sam zespół też był zachwycony doskonałym przyjęciem i tym co się działo w młynie. „Circle pit of death” to już chyba taka polska wizytówka, która była wszechobecna i podczas występu gwiazdy wieczoru czyli…
The Dillinger Escape Plan, czytaj fakin’n’slamin on da stage. Potęga! Widziałem ich dwa lata temu na koncercie z Meshuggah ale to co pokazali tego wieczora o milę przeskoczyło tamten występ. Chłopaki przywieźli własne, zsynchronizowane światła, które robiły świetne wrażenie nawet na takiej, niezbyt dużej scenie. Przyjąłem ich występ na klatę bez namawiania. Oglądanie ich koncertów, gwarantuje zawsze najwyższej próby – dźwięk i doznania wizualne. Na żadnym, metalowym koncercie nie widać takich pokładów eksplodującej energii ze strony muzyków ani tym bardziej ze strony publiki. Każdy z Dillingerów dał z siebie przynajmniej 120%. Wyobraźcie sobie, gitarzystę skaczącego w tłum i ciągle odgrywającego swoje łamańce i to takiego, któremu udaje się wrócić z powrotem na miejsce! Nie wspominając już o surfingu Pana Puciato i co lepsze – o śpiewaniu z pod sceny – wśród otaczającej go publiki! Szaleńcy to są ale tworzą niesamowity show. Show przepełnione agresją, potężnym brzmieniem, doskonałe pod względem wizualnym i technicznym. Pod koniec można było się bać co jeszcze wymyślą. Greg szukał dogodnego miejsca żeby wspiąć się na instalację sceniczną. Może to i lepiej, że mu się nie udało bo nie wiem czy są one przewidziane pod takich Wariatów. Występ zapadający w pamięć. Można by rzec, że doskonały. Na ich koncertach trzeba być jeśli kocha się ekstremę.
Autor: Rimmön