Relacja 20.06.2007
ISIS
BORIS
OXBOW
20.06.2007
Warszawa – Progresja
Zespół na którego koncert czekałem dość długo. Co więcej – to dopiero drugi ich występ w naszym pięknym kraju przez co jeszcze bardziej byłem ciekawy co pokażą. Mowa oczywiście o kultowym, bostońskim zespole sludge’owym – ISIS. Reszta była mi obojętna. Nie wiem jakim cudem ale na wstępie ubzdurało mi się, że to japoński Boris wystąpi tego wieczora – akustycznie. Jak się okazało – akustycznie zaprezentował się OXBOW. Duet pod postacią Eugene Robinsona i Niko Wennera pokazał coś co trudno do końca opisać słowami. Są to dobrzy przyjaciele panów z ISIS i zapewne też dzięki temu trafili na ich trasę. To co udało mi się odsłuchać na stronie Oxbow, brzmiało na prawdę nieźle. Psychodeliczny wokal, jakieś pomieszanie drone / stoner’a z noisem i ambientowymi wstawkami potrafiło by na pewno nieźle zamieszać pod kopułą. Jednakże wydanie akustyczne straciło jakiekolwiek walory artystyczne w moim osobistym odczuciu. Nie ubliżając nikomu – brzmiało to bardzo ciekawie ale tylko przez pierwsze dwie minuty. Najpierw powiew oryginalności, potem chwila na śmiech i zdziwienie a na koniec zdegustowanie i wokalny świder w głowie. No niestety. Starałem się bardzo mówiąc szczerze. Nie dało się tego jednak zdzierżyć. Mimo, że ekspresja i dziwne gibanie się wokalisty na scenie wyglądały abstrakcyjnie i oryginalnie tak każdy kolejny kawałek był wręcz taki sam jak poprzedni. To nie był dobry znak przy tak znacznym zubożeniu zasobów instrumentalnych. Żeby faktycznie załapać te dźwięki trzeba by być mocno ujaranym albo spitym do nieprzytomności. Duet wokal / gitara akustyczna mija się z celem jeśli mówimy o muzyce wykraczającej poza pewne ramy gatunkowe – nawet tak szerokie jak metalowo-rock’owe klimaty. Fakt, że mr. Eugene ma tendencję do rozbierania się podczas koncertów do bielizny był wtedy zupełnie nie istotny. Ten repertuar zwyczajnie nie nadaje się na takie koncerty w takich miejscach. Najlepszym tego dowodem był słyszalny na okrągło pomruk na sali. Nikt nie słuchał w ciszy – każdy rozmawiał. Nikt mnie nie przekona, że to się podobało. Gdybym tak na prawdę załapał klimat to bym się skupił na kolejnych wersach wypluwanych przez gościa z mikrofonem a nie trajkotał na okrągło do kogoś stojącego obok. Nikt w ten sposób nie kontemplował tego występu, było za to o czym gadać. Groteska nie awangarda. Przykro mi bardzo.
Po przydługim wiwacie i nie tak długim przestoju na scenę wyskoczył charyzmatyczny skośnooki perkusista BORIS i zaczął napierdalać w spory gong ustawiony na scenie. Jako, że gorzej być nie mogło to mogło być tylko lepiej, prawda? Zdecydowanie tak. W tym momencie zrozumiałem rotację w kolejności występu tych dwóch zespołów. Japończycy wyjechali z naspidowanym rock’n’rollowym thrash metalem, że aż miło. Te dźwięki zdawały się być żywą inspiracją Motorhead i im podobnymi zespołami. Wręcz idealny, japoński odpowiednik kunsztu i żywiołowości Brytyjczyków. Jedno co się nie zgadzało to wokal. Swoją drogą, był mizernie nagłośniony ale z drugiej strony – wydawało mi się, że Takeshi zwyczajnie nie dysponuje zbyt ciekawą barwą ani tonacją. Ciekawostką rodzajową było na pewno to, że gitarę w tym zespole dzierży kobieta i co by nie mówić �dawała radę�. Występ nagłośniony pokrętnie ale skutecznie ponieważ adrenalina wśród publiczności zaczęła skakać. Mniej więcej w 3/4 występu zostaliśmy przytłoczeni niezłym wałkowatym-ambientowo-doom’owym kawałkiem, który trwał dobre 15 minut tak na oko. Cóż to były za dźwięki. Ekspansja chorych komórek skrzywionego umysłu i porwanie w zupełnie inny wymiar. Naprawdę nieźle! Najjaśniejszą gwiazdą występu japońskiego trio były zdecydowanie eskapady i „szaleństwa” wspomnianego wyżej – perkusisty. Miał znacznie lepszy kontakt z publicznością niż choćby wokalista a na koniec zaliczył efektowny surfing na rękach publiczności. Mimo, że szoł na koniec począł się robić nudnawo-monotonny to całość zaliczam in plus.
Przyszła w końcu pora na gwiazdę wieczoru. Chłopaki wkraczali na nią powolnie acz w końcu ich występ stał się faktem i zaczęli swoje psychodeliczne wywody o życiu i śmierci. Ich muzyka przenosi w zupełnie inny świat. Człowiek zostaje przygnieciony kilku tonowym ciężarem i próbuje się podnieść – lecz bezskutecznie. Wyobraźcie sobie, że jesteście masochistami i dźgacie się szpikulcem do lodu. Podoba się wam – a jakże! Tak właśnie można było się czuć podczas występu ISIS. „Bolesna” i dzika radość, że ktoś potrafi tak przytłoczyć a jednocześnie wzbudzać euforię swoimi dźwiękami. Nagłośnienie było idealne w porównaniu do poprzedników. Brzmieli wręcz studyjnie więc czy można było sobie życzyć czegoś więcej? Jednak można było. Zdecydowanie zaczęło braknąć powietrza. Może i klub duży, sufit wysoki ale przy większej frekwencji zaczęło się robić nieciekawie. Duszno i parno aczkolwiek mogło to sprzyjać wspomnianemu masochizmowi? No może nie koniecznie. W każdym razie – było idealnie. Amerykanie stanęli na wysokości zadania. Zagrali to co było mi do szczęścia potrzebne („So Did We” oraz „Backlit”) oraz dużo więcej. Trochę nowości, trochę staroci. Fan tego typu muzyki oraz ich samych nie mógł narzekać. Występ pierwszoklasowy. Kto nie był – wiele stracił. Bostończycy pokazali klasę i udowodnili, że to co robią – robią profesjonalnie a klimat jaki generują jest wyłożony ołowiem. Oby więcej takich koncertów!
Autor: Rimmön