Metalfest Tour 2008
MORBID ANGEL
KATAKLYSM
MARDUK
KEEP OF KALESSIN
ARSIS
16.12.2008
Warszawa – Klub Stodoła
Dzień 16 grudnia jawił się piekielnym świętem metalu już w momencie kiedy do mediów wyciekła zapowiedź koncertu. To wydawało się być zbyt piękne aby było realne. Jak się potem okazało, wszystko poszło gładko i wszystkie zespoły zdołały dojechać i pokazać co potrafią. Ważną rzecz, którą trzeba pochwalić to doskonała organizacja i bardzo krótkie przerwy pomiędzy występami. Rzadko się zdarza aby ledwie 10-15 minut starczało ekipom na uruchomienie kolejnych kapel. Na tym polega profesjonalna organizacja a w tym wypadku, była ona najwyższych lotów.
Jak było w rozkładzie, tak się stało. O 18.30 na scenie pojawił się amerykański ARSIS ze swoim techniczo-klimatycznym death metalem. Występ bardzo pozytywny choć zbyt mały nacisk postawiono na ostatnie wydawnictwo „We Are The Nightmare”. Dwa czy trzy kawałki z tego krążka to zdecydowanie za mało choć sięganie po starsze tytuły stanowiło pewne urozmaicenie to jednak ja jestem fanem ich „technicznej strony”. Duży plus należy się za tytułowy „We Are The Nightmare”, który został odegrany conajmniej poprawnie. Jest to zresztą bardzo popisowy kawałek. 30 minut minęło bardzo szybko. Trochę niedosytu pozostało. Brzmieniowo bardzo przystępnie aczkolwiek gitara gdzieś zanikała i czasem ciężko było wyłapywać solówki. Niemniej jednak, apetyt się zaostrzył.
Po niebywale krótkiej przerwie, która trwała jedynie z 15 minut na scenie pojawił się A.O.Gronbech odgrywając z czystą wirtuozerią intro z ostatniego krążka KEEP OF KALESSIN – „Kolossus”! Potęga i perfekcja wykonania sprawiła, że moje oczekiwania wobec ich części koncertu sięgnęły wyżyn. Po tymże wzniosłym wydarzeniu, chłopaki wyszli z kompozycją numer 2 czyli „A New Empire’s Earth”. Było bardzo dobrze ale potem było jeszcze lepiej. Z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że ten człowiek jest wirtuozem a koncert na jedną gitarę spełnił sto procent moich oczekiwań. Wszystko to za sprawą „nieśmiałego” poruszenia scenicznego, ciekawej interakcji Thebon’a z publiką oraz wierności oddania kompozycji w porównaniu do krążków. Było w tym trochę ekstrawaganckiego odniesienia do klimatycznych dźwięków ale na największe pochwały zasłużyły kawałki odegrane z albumu „Armada”. One rzeczywiście zostały odegrane z oryginalną precyzją i piekielną szybkością! Jeśli kogoś ten krążek wprawił w osłupienie jeśli chodzi o eskalację szybkości i natężenia dźwięku to mógł sobie doskonale porównać jak chłopaki dają sobie z tym radę na żywo i powiem tylko tyle: wychodzi im to doskonale! Wcale nie potrzeba żadnych sztuczek do takiego grania i każdy mógł się o tym przekonać. Ja byłem zaczarowany klimatem jaki wygenerowali i zdumiony umiejętnościami technicznymi tych ludzi. Zespół z wielką przyszłością i tyle!
Występ pierwszej gwiazdy wieczoru jaką był Marduk, okazał się dla mnie większą męką aniżeli przyjemnością. Mimo, że byli wg. mnie raczej zbędnym zespołem w tym składzie to miałem chęć zobaczyć co potrafią wygenerować na scenie. To co zobaczyłem to zblazowany Mortuus rzygający na prawo i lewo niezbyt zrozumiałe zapowiedzi kolejnych kawałków oraz zbyt zlany sound aby bez dobrej znajomości twórczości szwedów, cokolwiek rozróżnić. To co wyłapałem z zapowiedzi to „Burn My Coffin”, „Infernal Eternal”, „Seven Angels, Seven Trumpets” czy „Untrodden Paths” (między innymi). Setlista może i ciekawa ale poruszenie sceniczne i atmosfera zbyt często nie trzymały poziomu. Całokształt psuły długie przerwy pomiędzy kolejnymi kawałkami. 20 czy 30 sekund albo i dłużej może człowieka wybić z rytmu jak bardzo nie byłby zafascynowany ich występem a puszczanie ciągle tego samego (albo bardzo podobnych) interludiów, zwyczajnie irytowało. Koniec końców, podobnoż był to jeden z lepszych występów Marduk w Polsce także moja chęć obejrzenia tego zespołu ponownie już nie powróci. Dla mnie, ten występ był totalnie obojętny.
Gwiazdą numer dwa a w moim przypadku numer jeden był niewątpliwie Kataklysm. Uwielbiam kanadyjski death metal a ten uprawiany przez Maurizio i spółkę jest po prostu miażdżący. Jest ciężki ale i doskonale wpada w ucho. Nie przesadzę w najmniejszym stopniu jeśli stwierdzę, że Kataklysm to sceniczny potwór. Chłopaki zabrzmieli idealnie – praktycznie studyjnie. Wszystkie kawałki przeniesione były z wręcz chirurgiczną dokładnością! Setlista była prześwietna. Znalazło się tam między innymi „Prevail”, „Taking The World By Storm”, „As Death Lingers”, „As I Slither”, „In Shadows And Dust” (genialne!), „Crippled And Broken”, „Face The Face Of War” i jeśli dobrze pamiętam: „The Road To Devastation”. Praktycznie nie można było chcieć więcej (może jedynie „Ambassador of Pain” ale i tak było piekielnie dobrze). Kontakt z publiką był mistrzostwem i zdecydowanie najlepszy tego wieczora. Pogadanki Maurizio (+ jego pogo na kolanach) i entuzjazm reszty muzyków udzielał się całej publiczności bo młyn się zrobił przeogromny. Chłopaki obiecali, że tym razem nie będzie trzeba czekać na ich powrót do Polski kolejnych 8 lat i mam nadzieję, że już w przyszłym roku dane mi będzie ich zobaczyć jako headlinera trasy. Tego wieczora Kataklysm dołączył do magicznej czwórki tego rocznych gigantów, którzy dali najlepsze koncerty czyli: Immolation, Suffocation oraz Satyricon. Kto nie widział – wiele stracił.
Morbid Angel był dla mnie raczej formalnością. Jedyny powód dla jakiego chciałem zobaczyć ich występ to staż sceniczny i kultowy status, który uznaję aczkolwiek nie jestem fanem ich muzyki. Tym razem przerwa trwała trochę dłużej ale te około 30 minut nie było wiecznością a przy okazji, była chwila na zebranie sił. Na sali zrobiło się jeszcze tłoczniej i machina ruszyła. Brzmienie było sukcesywnie poprawiane podczas występu i na dłuższą metę ciężko było na cokolwiek narzekać. Wiem, że co poniektórzy narzekali na setlistę, która to mogła i nie zaspokoić wytrawnych znawców tematu jednak ja zastrzeżeń nie miałem bo chłopaki poruszyli i pierwsze płyty i środek i zagrali też nową kompozycję. Pewnie byłem jedyną, racjonalnie podchodzącą do tego występu osobą, więc z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że dostałem więcej niż się spodziewałem bo niczego po tym show nie oczekiwałem. Old-schoolowy wygląd amerykanów i typowe pogadanki Davida stworzyły specyficzną otoczkę całości. Bez większych emocji ale zdecydowanie na plus.
Po takim koncercie życzyłbym wszystkim organizatorom tak sprawnej załogi technicznej aby częściej wszystko szło jak w zegarku. 15 minutowe przerwy pomiędzy zespołami i bardzo klarowne brzmienie to jest coś czego cholernie często brakuje na koncertach w stolicy. Profesjonalna organizacja i bardzo ciekawy skład sprawił, że 16 grudnia na długo pozostanie w pamięci wszystkich metal maniax.
Autor: Rimmön