Creative Act Of Music Tour 2010

VIRGIN SNATCH
THY DISEASE
ARMAGEDON
HEART ATTACK
NAMMOTH

16.01.2010
Warszawa – Klub Progresja


To był dzień jak codzień i nic nie zwiastowało tego,że skończy się aż tak dobrze. Wszystko to za sprawą dobrego składu trasy „Creative Act of Chaos..”. Na deskach warszawskiej Progresji zagościł rzadziej widywany skład pod postacią Virgin Snatch, Thy Disease i Armagedon. Ta mocna trójka zapewniła wiele wrażeń tego wieczoru. Zacznijmy od tego,że już drugi raz nie było mi dane zobaczyć Nammoth. Może to jakiś znak? W każdym razie, kiedy dostaliśmy się do klubu, na scenie gościł już nieznany mi bliżej Heart Attack. Brzmieniowo było całkiem znośnie, może poza ginącym wokalem. Muzycznie jest to mieszanka hc i deathcore. Czy udana to nie mnie oceniać bo nie gustuję w takich klimatach. Chłopaki mieli parę mocniejszych momentów ale styl śpiewania zbyt często ocierał się o Slipknot i im podobnych, żebym mógł czerpać z tego występu przyjemność. Raczej „młodzieżowa” muzyka.

Po niedługiej przerwie na scenę wtoczył się Armagedon. Biorąc pod uwagę wiek zespołu to panowie mają pierdolnięcie. Poza tym to co robią, wygląda i brzmi bardzo profesjonalnie. Jak wiadomo, nie chodzi o to żeby zrobić hałas bo to potrafi każdy. Armagedon robi poprostu armagedon… Kreatywne niszczenie dźwiękiem, wysokiej próby. Jedno co bym mógł im zarzucić to powtarzająca się konferansjerka wokalisty. Ledwie w październiku widziałem ich w tym samym miejscu a słyszeć dało się te same teksty do publiczności. Właściwie nie jest to problem ale rzuciło się w uszy. W każdym razie, pojechali konkretnie i klimatycznie jak na Armagedon przystało. Pod sceną robiło się momentami gęściej ale nie było to to, co dało się zobaczyć później.

Kolejnym mocnym punktem wieczoru był Thy Disease. Byłem bardzo ciekawy ich występu, lecz już pierwszy problem jaki napotkałem było – brzmienie. Nie było wystarczająco selektywne aby móc delektować się ich występem. Była to niedogodność uciążliwa ale i dobór numerów wzbudził we mnie mieszane uczucia. Owszem było przekrojowo ale w pewnym sensie nierówno. Obok bardzo melodyjnych, wpadających w ucho kopozycji, było wiele łamańców, mocno odbiegających klimatem. Nie zrozumcie mnie źle – osobiście lubię takie łamańce jakie prezentuje Thy Disease, ale nie pozwoliły one stworzyć jednolitego klimatu. Ogółem rzecz biorąc – występ mi się podobał… ale wybiórczo (czytaj: selektywnie w przeciwnieństwie do oferowanej jakości dźwięku). Inna sprawa, że podczas występu na scenie zabrakło 2 osób ze składu i tak Cube zajmujący się klawiszami został zastąpiony samplami z playbacku a zamiast Psycho, na scenie wokalował Syrus666, gość odpowiedzialny za partie wokalu z Anal Stench a generalnie – muzyk sesyjny. Dlaczego tak? Nikt nie wie.

Niekłamaną gwiazdą było jednak Virgin Snatch. Zespół dorobił się już pewnego statusu na naszej scenie bo od samego początku, wszystko co robią jest bardzo profesjonalne i dopięte na ostatni guzik. Takie wrażenie mam po każdej kolejnej płycie studyjnej tej formacji a to wszystko potwierdziło się tego wieczoru. Nikogo chyba nie zdziwiło, że chłopaki zaczęli od płyty „Act Of Grace” i wracali do niej jeszcze parokrotnie, nie zapominając jednak o poprzednich wydawnictwach. Było „In The Name Of Blood”, „State Of Fear”, „Horn Of Plenty”, „Stop The Madness”, „Walk The Line” i wiele innych. Na sam koniec, dedykacja dla nieobecnego na tym świecie… „It’s Time”. Kawałek, mimo że wolny to wybrzmiał bardzo konkretnie i klimatycznie. Odpowiednie oświetlenie i poruszenie sceniczne, zrobiło swoje. Swoją drogą jeśli już o „poruszeniu” mowa to w przypadku Virgin Snatch – wszystko płynie! Chłopaki przez większość czasu uskuteczniali dzikie harce po scenie, nie wspominając o nieustannym pogo. Najbardziej zaangażowany w powyższe był Zielony, który ciągle zagrzewał publiczność do boju, podnoszenia rąk i skakania. Jednym słowem, stagnacja nie była wskazana i przez większość czasu – wręcz niemożliwa. Przy tak energetycznych dźwiękach i ponad godzinnym secie, trzeba złożyć pokłony dla kondycji całej załogi. Na słowa uznania zasługuje także kontakt z publicznością i wtrącenia, które Łukasz rzucał do Jacka. Załoga w pełni profesjonalna, wprawiona w bojach i potrafiąca siać spustoszenie. Bardzo dobry koncert i bardzo przyzwoite brzmienie!

Autor: Rimmön