VADER
ROTTING CHRIST
ANOREXIA NERVOSA
LOST SOUL

05.09.2005
Warszawa – Proxima

Autorem zdjęć jest Michał Badura.
Zdjęcia pochodzą z koncertu w Katowicach (Mega Club).

Z początku trudno było mi się zebrać do napisania relacji z tegorocznej edycji Blitzkrieg. Owszem, jest co opisywać ale zniesmaczony byłem ostro spieprzonym nagłośnieniem i wszechobecną dzieciarnią dostępną do wglądu na tej, jakże „mrocznej” imprezie. Rodzice winni się opamiętać odstawiając takie szopki podczas koncertu w Warszawie. Z czasem to już nawet przestało być śmieszne. Czy to pytania typu „jak się bawisz, fajnie jest?” czy to „wychodzisz o 23 i nie później, chcesz pieniądze na bilet teraz?”… kurwa… dobra rozumiem troskę ale to się robi nienormalne. Jakbym miał iść z dzieciakiem na taką imprezę i odstawiać takie akcje to już bym wolał go w ogóle nie puścić albo stać gdzieś w cieniu, zakamuflowany. Jednak niektórzy nie posiadają wyobraźni i tylko narażają na śmieszność swoje pociechy. Oh… pies to trącał. Pełno dzieciaków w okolicach 15-16 to jeszcze nie dramat co? … Druga sprawa to frekwencja. Nie wiem czy tyle ludzi było na Paradise Lost co na Blitzkrieg 3. Grubo ponad 800 sztuk żywego mięcha doświadczyła Proxima tego dnia. Pominę już fakt, że ten klub nie jest przystosowany do takiej ilości ludzi… czułem się tam jak na jakimś dzikim spędzie he he. Żeby nie było – nie jestem dziki ale kurwa nie lubie jak trzeba stać ściśniętym jeden obok drugiego jak sardynki. Wpłynęło to znacznie na komfort odbierania koncertu czyli komfortu żadnego nie było. Koniec pierdolenia, zjebany sound nie wpłynął na chęć przyjęcia apokalipsy na moje uszy.

Anorexia NervosaNa scenę, dość planowo, wytoczył się LOST SOUL. No nie mam kurwa pytań. Ta załoga rozwala mnie od zawsze. Mimo odstraszającego brzmienia solówek (czytaj: nie było ich praktycznie słychać) Jacek & Co. godnie rozpoczęli tą, tytułową, wojnę. Jak jakieś posągi wyrośli ze sceny i zdesekrowali wszystko co święte. Było bardzo przekrojowo co raczej nie dziwi. Najpierw „Chaostream” a z niego między innymi prześwietny „Christian Meat”. „Ubermensch” także został poruszony i ochoczo odebrany przez publikę ale najbardziej wyczekiwanymi kąskami były te ze „Scream Of Mourning Star” i te także znalazły się w secie Wrocławian. Niewątpliwie jest to wybitny zespół koncertowy tylko jak każdy tego wieczora, potrzebował klarownego brzmienia. Tego niestety zabrakło. Koncert Lost Soul zakończył się świetnym „The Birth Of Babalon” z ostatniej płyty. Brak komentarza będzie najlepszym komentarzem. Dla tej kapeli warto było wybrać się na Blitzkrieg. Koncertowy sztukmistrz i masakrujący czarodziej. Ale się magicznie zrobiło hehe.

Rotting ChristPo niedługiej przerwie, do głosu doszli Francuzi z ANOREXIA NERVOSA. Ustawili się, powiedzmy, dość szybko – choć i tak za długo jak na moje oczekiwania. Byłem cholernie ciekawy tego występu ponieważ był to ich pierwszy w Polsce. Prestiż itd. wiadomo o co chodzi hehe. Nie da się ukryć, że zespół jest uznawany za pozerskie black metalowe kociaki z których najlepiej byłoby się śmiać ale ja ich lubię. Leje z góry na ich kontrowersyjny image i skupiam się na muzyce (aż sam się dziwie, że tak potrafię haha). Tutaj zabłysnę… anorektyczni panowie zaczęli bodajże od „Mother Anorexia”, potem przeszło na „The Shining” z „Redemption Process” (chyba się nie mylę ale głowy bym nie dał hehe). Nie mogło się obyć bez, chyba najlepszego kawałka ostatniej płyty – „Sister September”. W międzyczasie odśpiewana została zaaranżowana wersja tytułu poprzedniej płytki „New Obscurantis Order”… coś jak skandowanie tytułu krążka, tylko że przy akompaniamencie muzycznym. W każdym razie dobrze, że wykazali się inicjatywą do zrobienia czegoś mniej typowego, choć w tym czasie mogliby np. zagrać cover Candlemass „Solitude” ale nie można było na to liczyć tego wieczora. Na uszy zarzucono nam także „Stabat Mater Dolorosa” w nieco okrojonej wersji ale zawsze. Jako deser mogliśmy usłyszeć genialne „Enter The Church Of Fornication” i to byłoby na tyle z „Drudenhaus”. Gdzie „Das Ist Zum Erschiessen Schon” pytam grzecznie? Pies ogonem przykrył. Mocno ścięty set koncertowy wpłynął bardzo negatywnie na mój odbiór tego występu. Trwał on może z pół godziny z hakiem (albo i więcej ale czas zleciał nie wiadomo kiedy) i zostałem na lodzie. Rozczarowany i z niedosytem. Do tego, brak słyszalnych klawiszy mocno mnie rozzłościł mówiąc delikatnie. Jakbym nie wiedział gdzie tam powinny być partie klawiszowe to bym do tej pory nie wiedział, że tam być powinny. Nie będę się czepiał wyglądu wokalisty, który raczej wołał o pomstę do nieba/piekła* (*niepotrzebne skreślić) jako krzyżówka Roberta Smith’a i Marylin Manson’a. Taki ich urok i co zrobić… było minęło. Mam nadzieję, że drugi ich występ, o ile będzie, będzie bardziej kompletny.

Rotting ChristPrzyszła pora na mistrzów świata pod postacią ROTTING CHRIST hehe. Dobra, bez owijania w bawełnę powiem, że fanem Greków nie jestem. Owszem, lubię sobie czasem ich dokonań posłuchać ale maniakiemRotting Christ nie byłem nigdy. Koncert potraktowałem lekko. Stanąłem raczej z tyłu i postanowiłem kulturalnie posłuchać. Mimo wciąż chujowego nagłośnienia, występ ten mnie rozwalił. Moim skromnym zdaniem, zdecydowanie za mocno nagłośniono bas i zakłócał on racjonalny odbiór muzyki. Pomijając tą niedogodność (dość istotną) poleciało w trakcie tego gig’u kilka wielkich utworów. Z nowszych było majestatycznie odegrane „In Domine Sathana”… klimat wręcz ulatywał pod sufit z głośników. Ze starszych klasyków udało mi się spamiętać nieprzeciętny „King Of A Stellar War”. Ten utwór jest poprostu niesamowity i jego wykonanie za każdym razem mnie powala. Według mnie, jest to swoista wizytówka i gdyby jego zabrakło to by była zniewaga. Był też kultowy „Non Serviam” i chyba nie muszę tłumaczyć reakcji tłumu na ten kawałek? Nie zabrakło też „Aethanati Este” z nowej płytki, które zaiste, wynosi w kosmos. Ten kawałek brzmi na koncertach jeszcze lepiej niż na albumie. Poza tym, nie sposób słowami opisać poruszenia scenicznego jakie towarzyszyło tej kompozycji. Zdecydowanie najlepszy utwór zagrany tego wieczora. Występ Rotting Christ był zdecydowanie najlepszym. Mimo rozczarowującego brzmienia, dało się to jakoś przełknąć a i repertuar prezentował się okazale. Może było mniej starszych rzeczy niż chciała by tego publika ale przecież i nowsze dokonania RC nie są niczym złym. Ten zespół to niekwestionowany kult bez ani krzty komercji. Jestem na tak dla takich występów (może poza nagłośnieniem;).

VaderPrzyszła i pora na gwiazdę wieczoru pod postacią VADER. Występy tego zespołu już dawno przestały mnie interesować. Wiem, że narażam się na ukamienowanie czy pogrzebanie żywcem. Owszem, uznaję ten zespół za legendę polskiej sceny. Co więcej, na scenie światowej też jest mocno rozpoznawalny tylko co z tego jak jego koncerty mnie nie bawią? Dobra, wypłakałem smutki to wyznam com zobaczył ale dużo tego nie było hehe. Na wstępie usłyszeliśmy jakiś nowy kawałek, który bodajże ma się pojawić na nowej ep’ce „The Art Of War” pod koniec roku. Potem nastąpił krótki monolog Peter’a, który co wrażliwszych mógł przyprawić o rozczulenie no i Vader ruszył na pełnych obrotach z „Sothis”. Zacny to kawałek jak i wszystkie starsze kompozycje Vader ale poprostu znam już je na pamięć. Było miło ale nie po raz któryś z rzędu. Po tymże utworze, z premedytacją, opuściłem klub. Szkoda mi było dukatów na wożenie się taryfami i uznając, że wolę je przepić na zbliżających się koncertach Avulsed i Azarath ruszyłem w drogę powrotną komunikacją miejską. Zahaczyłem jeszcze po drodze o pobliski pub w którym przechyliłem jednego browarka dla lepszego snu i byłem w domu. W ciszy i spokoju, odpoczywając od nadmiernego stania w nie sprzyjających warunkach. Patrząc z perspektywy czasu – było nawet nieźle. Szkoda, że w klubie gdzie odbywają się imprezy techno, odbywają się także metalowe koncerty. Chyba nie trzeba tłumaczyć, że lepszym rozwiązaniem byłoby sprecyzowanie profilu imprez? No niektórzy nie widzą różnicy…

Autor: Rimmon