Relacja 26.06.2008
THE DILLINGER ESCAPE PLAN
MESHUGGAH
BETWEEN THE BURIED AND ME
26.06.2008
Warszawa – Progresja
Ależ mnie wkurwił ten koncert. Nie wiem ile osób nawiedziło Progresję tego dnia ale było ich chyba więcej niż na Napalm Death na którym już było konkretne piekło. Tym razem było jeszcze gorzej. Kilkaset osób w nijak nie wentylowanej sali z małymi drzwiami na końcu, które i tak zasłania w prostej drodze, wyspa z konsolą do nagłośnienia. Dawno się już tak nie upociłem na koncercie. Lało się ze mnie jak z tropikalnego wodospadu a sauna z występu Between The Buried And Me, przechodziła podczas występu Meshuggah powoli w grecką łaźnię aby podczas Dillinger przejść w ostatni poziom piekła. Co z tego, że klub jest duży, pakowny i przyjmuje największe zespoły metalowe jak poprostu nie ma warunków do goszczenia kilkuset osób z powodu braku klimatyzacji tudzież jakichkolwiek nawiewów. Cały komfort oglądania występów idzie się jeb.. a niektórzy zwyczajnie słabną i czasem mdleją – tak nie powinno być.
Pomimo nie sprzyjających warunków, które odbijały się na wszystkich, zespoły rozwaliły konkretnie a prawie każdy występ był encyklopedycznym zarysem twórczości danej kapeli. Between The Buried And Me nie znałem kompletnie. To co zobaczyłem sprawiło wrażenie bardzo koncertowego materiału. Wydaje mi się, że słuchanie tych amerykanów z krążka nie szło by mi tak dobrze. Oddać im trzeba, że starają się na prawdę ciekawie kombinować i mamy wtedy do czynienia z interesującą progresją i nawet lekką inspiracją jazzem aby nie potrzebnie przejść w metalcore’owe odmęty i to czasem było nudnawe i bez większego polotu. Kolejnym etapem ich gry jest melodyjny death metal, w który dość obficie obrosły kompozycje BtBAM. To co cieszy to bardzo subtelne i dobrze opracowana synteza tych wszystkich gatunków a i świetne zmiany tempa mogły się podobać. Bardzo pozytywny i przy tym gęsto melodyjny występ z dobrymi solówkami i klawiszowymi przerywnikami.
Meshuggah “niestety” nie jest zespołem do którego się modlę ani otaczam go specjalnym kultem ale nie powiem, że czasem nie lubię sobie posłuchać ich łamańców i oddać się transowym klimatom. Największe brawa należą im się właśnie za ten trans i bardzo umiejętne przeniesienie klimatu jakim, jako zespół, umiejętnie dysponują. Muzyka pomimo nieco zaginionego w akcji wokalu niejednokrotnie wciągała w wir. Ogromnie rytmiczne kawałki z powtarzanym, jednym motywem sprawiały, że dało się choć na chwilę zapomnieć o powietrzu, które można było nożem ciąć (“Bleed” – zdecydowanie najlepszy kawałek wieczoru). Dobre poruszenie sceniczne i kontakt z publicznością (minimalistyczny ale specyficzny) Jensa podkreślał mechaniczny wydźwięk muzyki Szwedów. Nacisk na “ObZen” nie dokuczał a i powroty do starszych krążków się zdarzały (“Nothing” na przykład) więc ja osobiście byłem zadowolony. Poza świeżym powietrzem, do szczęścia nie było mi nic potrzeba. Po występie Meshuggah ktoś ze sceny ogłosił 30 minutową przerwę podyktowaną przymusowym wietrzeniem sali, które i tak nic nie dało swoją drogą.
Jak już po 10 minutach udało się wszystkim wytoczyć z klubu (co wcale nie należało do rzeczy łatwych) to po krótkim zabiegu inhalacyjnym wypadało wrócić do środka, jako że z sali zaczynały dobiegać pierwsze dźwięki technicznych. W drodze powrotnej w oczy rzucił się wynik 3-0 w meczu Hiszpania – Rosja co w sumie obeszło mnie jak pies hydrant bo znowu złowroga duchota zionęła z sali. Ekstremalna muzyka wymaga ekstremalnych poświęceń – tak sobie wmawiałem i podpierając słup wraz z małżonką, wypatrywałem niecierpliwie ekipy Pana Puciato. The Dillinger Escape Plan weszli i po krótkim interku, wyjechali z buta niczym pocisk przeciw pancerny. Trzeba przyznać, że nie często się widzi takie żywiołowe występy a chłopaki, mimo że co drugi kawałek wspominali, że gorąco tu – nie oszczędzali się ani na chwilę. Piękne to było. Skakanie z głośników na scenę i crowd surfing Grega wyraźnie podkręcały publikę i nie było osoby, której choć na chwilę na twarzy nie pojawił się uśmiech. Mimo, że początek (czyli mniej więcej 2-3 pierwsze utwory) wykazywał sporą nadwyżkę basu i niedobór wokalu w nagłośnieniu to te proporcje uległy dość szybko, znacznej poprawie. A co zagrali? Wszystko czego można było sobie życzyć. Był “Panasonic Youth”, “Sunshine The Werewolf”, “Baby’s First Coffin”, “Setting Fire to Sleeping Giants” z nowej płyty: “Lurch” i “Black Bubblegum” a ze starszych chociażby genialne “43% Burnt”. Działo się wiele a cały występ trwał ledwie godzinę. Niby krótko ale dłużej ani zespół ani widownia mogła by tego chaosu kontrolowanego – nie pociągnąć. Podsumowanie będzie krótkie – klimatyzacja to podstawa. Mimo wszystko, trzeci najlepszy koncert w tym roku (po Immolation i Suffocation).
Autor: Rimmön