Relacja 24.04.2005
FLESHGORE
GORTAL
HOSTILE
24.04.2005
Warszawa – Progresja
Pewnego mrocznego dnia (jak każdego mrocznego dnia w życiu mrocznego metala hehe), postanowiłem, że pora najwyższa zaznać trochę kultury i wyjść do ludzi. Padło na koncert, gdzie gwiazdą wieczoru miał być ukraiński FLESHGORE.
Im bliżej koncertu, tym bardziej humor zaczął się poprawiać (jakbym wtedy wiedział, że przyjdzie mi ponad 2 godziny czekać na owy koncert to humor dał by sobie na wstrzymanie hehe). No ale od początku…
Klub w którym odbywał się koncert (Progresja) jest klubem potwornie małym acz sympatycznym. Na miejsce przybyliśmy niewiele po 17. Myślałem, że spożyję sobie jakiś trunek do tej planowanej 18 i z odpowiednim nastrojem wejdę pod scenę (nie mylić z „pod deski sceny” hehe). Niestety się pomyliłem. Koncert zaczął się sporo po 19 a przedtem z powodu nie docenienia pogody – niemalże zamarzłem. No ale o to już nikogo nie obwiniam – wezmę to na siebie he he (chociaż jakby było dużo więcej ludzi to wcale szronem bym nie zaszedł).
W międzyczasie dowiedziałem się, że Sanatorium (Słowacja) nie dojechało z powodu problemów z zamawianiem autokaru (albo nie opłacalności tego przedsięwzięcia) czy coś w ten deseń. Muszę przyznać, że szczęśliwy nie byłem bo ich „Celebration of Exhumation” (2004) połechtało przyjemnie me małżowiny uszne i miałem chrapkę na ich występ a tu bramka numer 3 – ZONK. Sanatorium nie ma. No ale nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem (tudzież piwkiem)
Po nadto wydłużającym się czasie oczekiwania (i strojenia się kapel). Na scenę wypełzło HOSTILE. Niestety (a zresztą bez różnicy hehe) nie porwało nikogo. Muzyka jaką grają nie wzbudziła we mnie żadnych emocji. Nie wiem czy to kwestia tego, że zespół był źle nagłośniony (już z samym strojeniem miał problem więc ten fakt nie dziwi) czy to może zła aura itp. ale np. solówek albo nie było w ogóle słychać albo były kompletną pomyłką. Myślę, że panowie powinni solidnie dopracować granie na żywo bo występ sprawiał wrażenie mało profesjonalnego. Dodatkowo image gitarzysty raczej rozmijał się z muzyką jaką gra zespół. Na przysłowiowy „deser” chłopaki zarzucili cover Sepultura – Slave New World, ale że ten band nigdy mnie nie podniecał tak więc się nie wypowiem. Czas ten spędzić można było różnie więc logicznym następstwem był kolejny browarek.
Chwila przerwy, konwersacje i tym podobne, szemranie po kątach. I w kierunku sceny wyruszyło warszawskie GORTAL. Wszystkie ich występy łączy jedna wspólna cecha – konkretna siła przekazu. To co się działo w trakcie ich występu wprowadziło mnie w swoisty trans. Mimo małych „niedomówień” z których i sam zespół nie był zadowolony, Gortal zabił. Wkurwiła mnie tylko publika, która nie wiadomo czemu nawet nie drgnęła. Mało tego, publiki było tyle co kot napłakał a ta co była obecna to nie wykazywała oznak życiowych (co jednak potem się zmieniło ale o tym później). Tak więc podtrzymywani duchem procentów razem z kumplem (pozdrawiam!) daliśmy subtelny upust emocjom jakie w nas drzemały. Wsparł nas jeszcze jeden maniak i na tym koniec swawoli przy muzyce Gortal. Basistka Andraste spełniła się w swej roli bardzo dobrze prowadząc rydwan śmierci wprost w objęcia ognia (ach jak to poetycko zabrzmiało!). I tak ma być! Zespół rośnie nam w siłę. Niedawno skończył prace nad nowym promo „Blastphemy”, którego recenzja niechybnie zbliża się do bram Warheim (już mogę z czystym sumieniem polecić ten krótki acz treściwy materiał). Gortal także na deser poleciał cover’em. Był to Marduk – Christraping Black Metal (a przynajmniej tak mi się wydaje hehe), który może wyszedł nie najlepiej ale przynajmniej chłopaki (ekhm i dziewczyna;) nie stanęli w miejscu tylko skrzętnie dobrnęli do końca.
Set, Gortal wybluźnił nam następujący – w kolejności chronologicznej (a jakże!): Perversity Rites, Christwhores, Unleash Hell, Black Purest Desecration, Beast War Terror, Forgotten Writings, Spawn Of Hatred, Obscene, Christraping Black Metal (Marduk cover).
Gortal skończył ale postanowiliśmy otrzeć łzy i oddaliśmy się kulturnym dywagacjom na tematy około muzyczne i nie tylko. Nawet nie wiem ile czasu minęło ale na scenę wytoczył się FLESHGORE i trzeba było znowu ruszyć w bój. Na ten bój jednak zbyt wiele sił nie zostało i zmuszony byłem ewakuować się do pozycji rezerwowej. Słyszałem wiele pozytywnych opinii po tym koncercie ale muszę przyznać, że Ukraina zbytnio nie zamieszała w mojej głowie. Częściowo było to pewnie spowodowane zmęczeniem i procentami. Ale z drugiej strony Fleshgore nie prezentuje nic, czego by już nie było, a że poprzednie czynniki skutecznie mnie zniechęciły do dalszych bojów więc występ obejrzałem sobie podpierając tzw. klubową ścianę. Wizualnie chłopaki spisali się co najmniej dobrze. Jeden z gitarzystów wyrastał jak monument ze sceny, drugi natomiast miał uroczą gitarę pomalowaną w „panterkę” (czy raczej w „spękaną ziemię” ale do panterki jej bliżej jednak hehe) a twarz miał nad wyraz poczciwą jak na gore’owy akcent muzyczny.. Ze skrajności w skrajność hehe. Wokalista jak na swoje gabaryty prezentował ultra-guttural’owy wokal świńskiej jakości (nie byle szynka z Constar’u – znak jakości Q – gwarantowany hehe). Słuchało się ich bardzo dobrze i to tyle. I tym razem nie mogło obejść się bez cover’a, tym razem pewnej rodzimej kapelki. Padło na Vader i ich kultowy już, Carnal. Nie jestem sobie w stanie przypomnieć w tej chwili czy słyszałem kiedyś ten kawałek grany przez jakąś inną kapelę i z tego powodu nie porównam tego wykonania. Uważam jednak, że mógł wypaść lepiej. Nie obyło się i bez zabawnych akcentów. Kiedy po zejściu zespołu ze sceny publika zaczęła skandować Flesh-gore, Flesh-gore to Mr. Sid w swoim jakże uroczym języku zapytał „Jeszcio?” na co usłyszał chóralne „TAK” (czy coś w podobie hehe) co skwitował „Pażałsta” no i Fleshgore wyjechał ponownie z grubej rury. Niby nic a cieszy haha.
Reasumując. Bardzo mile spędzony, niedzielny wieczór (i to za jedyne 10 zł jeśli chodzi o bilet). Pozostał mały żal po Sanatorium ale z drugiej strony – szkoda życia na żale (hehe). Żeby nie małe niedomówienia to mógłbym bez wątpienia uznać ten koncert za jeden z ciekawszych od dawien dawna. Jak wiadomo nie sama muzyka na koncercie musi mieć to coś. Piwko przelane zostało w odpowiednich proporcjach po czym szybko się zredukowało w trakcie wesołych pląsów. A że piło się w dobrym towarzystwie (ekhm) to i wieczór udany…
Autor: Rimmon