Klasyczny rozkład: Napalm Death – Scum
NAPALM DEATH
Scum (1987)
Wielka Brytania, Earache Records, Grindcore
KTO, GDZIE I KIEDY?
Napalm Death powstało w maju 1981 roku w Meriden (wioska niedaleko Birmingham). Inicjatorami tego brutalnego upadku byli Nicholas Bullen (wokal, bas) oraz Miles Ratledge (perkusja). Dziewiczy skład uzupełnili Simon Oppenheimer (gitara) i Graham Robertson (bas). Po kilku personalnych perturbacjach i nagraniu 7 dem, przyszła pora aby Earache Records wydał ich wulgarny niczym sraczkę, debiut – „Scum”. W „rozbudowany” skład weszli Nicholas Bullen (wokal, bas), Justin Broadrick (gitara), Mick Harris (perkusja), Lee Dorrian (wokal), Jim Whitley (bas) oraz Bill Steer (gitara).
DLACZEGO TO KLASYK?
Takie krążki są zwyczajnie definicją „klasyki” w metalowym świecie. Nie sądzę aby ktoś nie znał tej kapeli, będąc w jakimś stopniu zaznajomiony ze sceną metalową. To esencja punkowego szaleństwa połączona z death metalową apokalipsą dająca w efekcie nowatorskie podejście do tematu rozbijania ściany głową lub na odwrót. „Scum” to bardzo rozrywkowy kawał mięsa. Nie potrafię się przy nim nudzić pomimo kulawej produkcji, która wciąga odbytem gitary aby te nie mogły swobodnie przebić się do odbiorcy i podobne – zagłuszony wokal przez zbyt głośną perkusję. Całkiem zajebistą perkusję, swoją drogą. Trzeba zauważyć, że ciągłe uderzanie w werbel (blast beats) jest wymysłem nikogo innego jak Micka Harrisa a teraz używane przez gro pałkerów. Perkusja jest tu najbardziej rozbudowanym i najbardziej wartościowym instrumentem. Jest masywna ale zachowuje ludzki pierwiastek. Nie ma chaosu ani zbędnego krążenia wokół jednego tematu. Mam tu na myśli ciągły rozwój i ewolucję tego instrumentu. Duży plus!
Krążek jest motoryczny i trochę monotematyczny ale to nie wadzi bo taka forma ekstremy, mając na uwadze rok wydania, urywa łeb przy samej dupie. Momentami grindujący i zwalniający po to aby przyspieszyć. Może trudno tu o progresję ale ubaw jest naprawdę solidny i konkretny. Kuśki same rwą się do tańca a głowa oczekuje na rytualne urwanie. Wokal prezentuje tu pewien, mały przekrój, który nie powala z racji topornego soundu. Jest niski rasowy bulgot z otchłani, przetykany wyższym szczeko-ujadaniem. Udane połączenie, które nieco straciło względem nagłośnienia ale te 35 minut da się wytrzymać z palcem „gdzie-się-chce” i nie boli. Osobiście nie jestem wielkim fanem ND ale pierwsze wydawnictwa łykam zdecydowanie chętniej niż te nowsze i wesoło toczę pianę z ust na ich dźwięk. Napalm, Napalm, Napalm!