Deicide – To Hell With God
DEICIDE
To Hell With God (2011)
USA, Century Media, Death Metal
Po ostatnich nagraniach Deicide sporo osób postawiło na nich krzyżyk (hehehe). Po nie najlepiej przyjętym, ale moim zdaniem udanym „The Stench of Redemption” i totalnie zjebanym (słusznie) przez krytykę i fanów „Till Death Do Us Part” Bogobójstwo wraca z zaskoczenia z nowym, przekładanym od wieków albumem. „To Hell With God”, bo tak nazywa się nowe dzieło Amerykanów zaskakuje na całej linii i pozwala przywrócić wiarę (buahaha) w to, że dziadki z Florydy jeszcze nie raz pokażą na co ich stać.
Pierwsze dźwięki nagrania i od razu pierwsze niespodzianki. Nowoczesne riffy, nowe brzmienie, nowe wokale Bentona. Wszystko nowe, a jednocześnie jakieś znajome. Krążą wieści, że Asheim tym razem trochę odpuścił i pozwolił Santolli i Owenowi zagrać od siebie coś więcej niż solówki. I chyba rzeczywiście tak było, bo mimo że wciąż słychać, że to Deicide, to całość brzmi świeżo i niewymuszenie. Mimo, że korzenie zespołu czuć pod skóra przez cały czas słuchania albumu, to zdarzają się na nim momenty niemalże zaskakujące. Core’owe zagrywki, ogólnie niewielka ilość blastów, sporo thrash’u, melodyjne solówki Ralpha, do których od tych paru płyt zdążyliśmy się już chyba przyzwyczaić i największe bez wątpienia zaskoczenie: wspomniane już wcześniej wokale imć Bentona. Gość pokazał, że wciąż potrafi ryczeć jak zarzynany bawół bez podpierania się milionem nakładek, które zmieniały jego growl w nieczytelny i drażniący bulgot. Najwyraźniej wystarczyła tylko odrobina wiary (hihihi) we własne siły i proszę jaka poprawa. Wokale robią kolosalne wrażenie i przypominają dlaczego wiele osób uważa Glenna za jednego z najlepszych wokalistów na scenie. W każdym numerze daje odpowiednio czadu i spina je razem w jedną całkiem zgrabną jedność. Oczywiście mam swoich faworytów („To Hell With God”, „Hang In Agony Until You’re Dead”), ale płyta jako całość nie zawodzi, brakuje dłużyzn i zapychaczy. Co do tematyki tekstów nie ma co się rozwodzić. Już tytuł płyty wskazuje, że wszystko jest po staremu i Benton jako naczelny bluźnierca jest nadal w formie. Jedyną różnicą jest to, że teksty tym razem można normalnie wysłuchać z nagrania i nie są zmasakrowane obróbką jego głosu, co się bardzo chwali.
Tu dochodzimy do największej wady całości: jakości nagrania. No może nie jakości, bardziej rodzaju produkcji. Z punktu widzenia selektywności i poweru wszystko jest niby na swoim miejscu, ale nagrania Deicide lepsze, czy gorsze zawsze ociekały siarką i szatańskimi wydzielinami, a tym razem jest inaczej. Zabrakło tego brudu i syfu, który nadawał uroku (?) ich albumom, ale na szczęście duch, którego tak niewiele było na „Till Death Do Us Part” wraca w tak dużej ilości, że nawet niepotrzebnie sterylne brzmienie nie zepsuło mi zabawy.
Wszystkim fanom zespołu z czystym sumieniem (hohoho) polecam tą płytę. Dużo nowości, ale czuć stary dobry smród czarciego kotła ze smołą jakim zawsze powinno być Deicide.