Kataklysm – Heaven’s Venom
KATAKLYSM
Heaven’s Venom (2010)
Kanada, Nuclear Blast Records, Death Metal
Nie sądziłem, że kiedyś (a raczej, że tak szybko) trafię na taką płytę Kataklysm. Od samego wstępu zacząłem się obawiać o istotę “Heaven’s Venom” i chyba słusznie. Jako wypełniacz tła, ta płyta nadaje się idealnie ale litości… mówimy o death metalowym konglomeracie, który jednym blastem potrafił wybić stado rybek w akwarium u sąsiadów. Jestem zawiedziony tym bardziej, że ten krążek jest praktycznie pozbawiony specyfiki Kanadyjczyków. Nie ma ich zacięcia ani firmowych, perkusyjnych wałków. Tego im nie wybaczę nigdy. Rura zmiękła czy jak? Nie podnieciłem się ani razu podczas tej sesji. Owszem, wszystko jest na swoim miejscu. Produkcja jest na najwyższym poziomie a sama oprawa wyraźnie nawiązuje do korzeni kapeli tylko co się stało z muzyką? Jest lajtowo i brak tu znamion ekstremy! Przeważa średnie tempo i nie ma typowych dla zespołu, przejść.
Melodie rozmywają się gdzieś na tle przeciętnych struktur. Wszystko jest jakieś miałkie i płynne. Krążek jest rozlazły i nie zachwyca na dłuższą chwilę. Mało jest momentów pokroju “Push The Venom”, które mimo że trochę przesadzone, to potrafi pokazać jaka jest natura Kataklysm. Całość opiera się na podobnym schemacie. Kompozycje niemalże zlewają się ze sobą. Można by odważnie stwierdzić, że to koncept ale litości… ja oczekuję pasji i łojenia w ekstremalnym, kanadyjskim stylu! Przy przedostatniej kompozycji “Suicide River” dało się poczuć formę z poprzednich krążków, gdzie zespół zawsze pod koniec materiału, raczył nas “epicką” konkluzją. Była ona wizytówką i czymś w formie “napisów końcowych”. Tutaj jest podobnie, jednak jakość nie jest ta. Za bardzo nawiązuje do osiągnięć poprzednich 8 kompozycji i nie wnosi zbyt wiele do materiału.
Nie podoba mi się ewolucja tego zespołu. Jak dla mnie mogli nagrywać dziesiątą płytę podobną do poprzednich i bym się cieszył jak małe dziecko. Jak można zauważyć, napisałem “ewolucja”. Niewątpliwie takie pojęcie jest na miejscu bo zespół ruszył z kopyta i wkroczył na ścieżkę, która “ortodoksom” takim jak ja, niekoniecznie musi się podobać. Tak czy inaczej, krążek przesłuchałem z ochotą i (w pewnym sensie) przyjemnością. Jestem bogatszy o doświadczenie nazwane hucznie i na wyrost “Heaven’s Venom” ale niestety nie będzie to doświadczenie niezapomniane.